czwartek, 14 lutego 2013

Co mi w duszy gra?


                Patrząc na własny przykład zauważyłam, że warto słuchać dzieci. Dzieci są szczere, bezpośrednie wobec innych, ale i wobec siebie. Na pytanie- co lubisz?; lub: Kim chcesz zostać w przyszłości? Udzielą szczerej odpowiedzi. I niech nikogo nie dziwi, że jeśli powiedzą wtenczas zdawałoby się abstrakcyjny zawód, to w ich mniemaniu będzie on jak najbardziej osiągalny i prawdziwy.
Niestety, najczęściej dorośli starają się takie dziecko sprowadzić na ziemię, twierdząc brutalnie: wyrośniesz.
A może niektórzy nie chcą wyrastać z marzeń?
Człowiek rodzi się z predyspozycjami i zalążkami talentu- (ów), kiedy go (je) dostrzeże, to pracą własną może wspaniale rozwinąć. Tylko trzeba się na nim poznać.
                Każdemu coś w duszy gra… Czasem ujawnia się to bardzo wcześnie, w dzieciństwie, a czasem później, jednak najprawdopodobniej ów talent wypłynie.
                Z drugiej strony, niestety lub stety życie płynie własnym rytmem i pisze własne scenariusze- wiem , to wyświechtany slogan- ale dlatego, bo jest prawdziwy i stąd nadużywany. Życie potrafi kłaść pod nogi kłody, wszystko komplikować. Są rzeczy ważniejsze, niecierpiące zwłoki- a zalążki talentu- (ów) gnieżdżą się w nas i czekają na to kiedy poświęcimy im czas.
 O MNIE
Na poziomie dziecka przedszkolnego wiedziałam, że są dwie rzeczy, które chcę robić w życiu: pisać i grać. Zostać pisarką lub aktorką albo pisarką i aktorką. Jedno z drugim się nie wyklucza, a w moim przekonaniu łączy się. Jedno i drugie operuje SŁOWEM- a jak było napisane w Biblii, w ewangelii wg. św. Jana: „Na początku było słowo…”. Drugą łączącą rzeczą, jest stwarzanie rzeczywistości, kreowanie świata, forma ekspresji…
Czułam to w sercu bardzo głęboko i to poczucie nie opuściło mnie nigdy.
A kim jestem teraz?
Ani jednym z dwojga. Nie jestem aktorką (pocieszam się, że jeszcze nie). Nie jestem pisarką w sensie zawodu (uprawiania tej sztuki i utrzymywania się z niej).
Tak. Piszę. Piszę od dziecka. Z dłuższymi bądź krótszymi przerwami.
Na początku były to próbki bajek. W drugiej klasie szkoły podstawowej po przeczytaniu „Dzieci z Bullerbyn”, pisałam historię dzieci z mojej okolicy. Byłam z niej bardzo dumna. Opisałam tam naprawdę fajne przygody. Pisałam oczywiście odręcznie w grubym brulionie, w linie. Była to książka mocno autobiograficzna.
Myślę, że to wczesny debiut.
Koniec podstawówki i początek ogólniaka, to pójście w kierunku dotychczas mi nie znanym. W poezję. Zaczęłam pisać wiersze. Kilka z nich wygrało turniej jednego wiersza. Ale byłam rozdarta. Poeta z komisji doradził mi, aby skupić się na jednym- prozie bądź poezji, bo jak powiedział, kiedy jedno z drugim się przenika, to nie służy dobrze na styl jednemu i drugiemu. Wtedy go posłuchałam, ale teraz ja lubię taką liryczną, mocno literacką prozę.
W wieku piętnastu lat napisałam pierwszą powieść. Odręcznie. W trzech zeszytach. Z pewnych względów była osobistą, to znaczy tak silnie ją przeżywałam, że nikomu nie odważyłam się jej pokazać. Nie bez znaczenia  było moje PIĘTNAŚCIE lat. Kanwą było pewne wydarzenie, o którym marzyłam, a się nie ziściło. Na tym rozczarowaniu zrodził się pomysł, aby opisać to inaczej i stworzyć do tego całą historię.
                Następnie zaczynałam kolejne, nigdy niedokończone powieści. Napisałam sporo wierszy, a więc rozkwit kierunku wcześniej mi obcego.
Jakoś tak na pierwszym roku studiów usłyszałam o konkursie na powieść, organizowanym przez jeden z magazynów. Kryteria  do tego konkursu były dwa: powieść współczesna, kobieca. I tak napisałam kolejna książkę. Wysłałam na konkurs, taką w jakiej postaci ją ukończyłam- rozmiar czcionki czy liczba znaków, to wszystko mi obce i w pośpiechu, więc nie wiem czy wzięli ją w ogóle pod uwagę. W każdym razie nie mam pewności. Bo dotychczas nie otrzymałam żadnej odpowiedzi.
Postanowiłam- pora na konfrontację!
Tę samą książkę wysłałam do wydawnictwa Znak, a było to już parę lat temu. I z tego co się orientuję, teraz wydawnictwo zastrzega sobie prawo do pisania recenzji z nadesłanych prac, chyba, że na zamówienie.
Ale ja dostałam odpowiedź z małą recenzją!
Oczywiście wydawnictwo nie wydało mojej książki, ale sama odpowiedź była pozytywna w przekazie i zawierała mini recenzję. Miła Pani Arleta napisała do mnie w liście, że książka jest nieźle napisana, ale nie zgadza się z profilem wydawnictwa, dlatego nie są zainteresowani jej publikacją.
Wzięłam to za dobrą monetę. Ktoś mnie pochwalił!
O mało bym zapomniała, że podczas wakacji przed pierwszym rokiem studiów popełniłam zbiór opowiadań pod ładnym tytułem: „ Maski teraźniejszości”.
                Następnie nastąpiła przerwa. W okolicach wymyślania tematu do pracy licencjackiej i jej tworzenia wpadłam na pomysł napisania powieści- ale innej niż dotychczas stworzyłam- osadzonej w konkretnym okresie historycznym. I brnę w tym do dzisiaj. Już cztery lata jak ją piszę (ze zdecydowanymi okresami długotrwałej przerwy, co jak wiadomo książce nie służy i mnie samej też, bo stale się muszę wdrażać). A wokoło panuje ostatnio boom na powieści historyczne, a ja już dawno chciałam taką książkę napisać, hę?
Mam pomysły na co najmniej trzy kolejne powieści, wiem, w których okresach dziejowych i miejscach na mapie powinna się toczyć akcja tych książek.
Jak widać pomysłów mi nie brakuje, a kiedy zaczyna się nad tym naprawdę myśleć, to pomysły same wpadają do głowy nie wiadomo kiedy i skąd się biorą. Czasem wiadomo skąd- inspiracje ,ale o tym odrębny post trzeba napisać.
Pisanie mnie prześladuje, to pewnego rodzaju własne niewolnictwo. Pomysły się narzucają . A im więcej mam na głowie, tym chętniej uciekam w literaturę.
 Początek pisania ostatniej powieści  był mordęgą, bo czas musiałam poświęcić pracy licencjackiej, a tu najchętniej rzuciłabym się w wir pisania. Świeżutkie pomysły i takie apetyczne (-!-). Z początku radość z nowo narodzonego i wstępnie skrystalizowanego pomysłu na książkę to prawdziwa ekstaza. I wiara jak nigdy już potem w sukces tego przedsięwzięcia. Wierzy się w to, że się książkę napisze. Skończy! Że będzie spójna w tempie narracji, akcji; ciekawa i wciągająca; dobrze napisana. Po prostu majstersztyk. Chciałoby się, tylko tej książce czas poświęcać.
Etap wymyślania i tworzenia planu powieści to najmilsze chwile, praca zaczyna się wtedy, kiedy przechodzimy „od ogółu do szczegółu”. Jeśli to wszystko ma być wiarygodne (a powinno), interesujące ( a powinno), dobrze napisane (a powinno)- to już rodzi się wysiłek. Trzeba walczyć z atakami lenistwa, ochotą pójścia ścieżkami na skróty.
Stop, stop, stop.
Rozpisałam się o tym przyjemnym akcie tworzenia, a tutaj jeszcze chciałam napisać o mojej drugiej stronie (w tej chwili tymczasowo uśpionej)- ciągocie do teatru, grania.
Od pierwszej klasy szkoły podstawowej towarzyszyła mi rola klasowego lektora, na wszystkich przedmiotach. Czytałam płynnie, głos miałam wyraźny i ładną dykcję. Spróbuję przypomnieć  moje inne role… Byłam narratorem  w Stefku Burczymucha. Zasze grałam wyraziste postaci. Byłam wilkiem w Czerwonym Kapturku, Herodem w jasełkach, Panią w Liliach Mickiewicza, Lady Makbet, och, i inne role we wszelkiej maści akademiach z przeróżnych okazji.
Uwielbiałam uczyć się roli i odgrywać ją w domu. A na scenie? Czułam, że to jest moje miejsce. Pomimo początkowej tremy, moje role z każdą kwestią się rozwijały i stawały najważniejszymi. Poczucie spełnienia dogłębne. Wiele osób (które widziały mnie na scenie) mówiło, że powinnam startować do szkoły aktorskiej. I nosiłam się z takim zamiarem.
Ale?
No właśnie. Zawsze jest jakieś ale.
Nie wierzyłam w siebie. Ponieważ moje kształty, zawsze kobiece, nie mieściły się w rozmiarze 36; nie robiłam szpagatu; uważałam się nie za nieatrakcyjną, co na  „za grubą”.  Nie wierzyłam nie tyle co w mój talent aktorski, ile w fizyczne możliwości; świadoma zbyt słabego przygotowania i uciekającego czasu, nie złożyłam nawet papierów. Jest jeszcze inny aspekt, który nastawił mnie tak krytycznie wobec siebie samej. Przez dwa lata ogólniaka uczęszczałam do ogniska muzycznego na lekcje gry na gitarze klasycznej. W autobusie, poznałam dziewczynę, która również dojeżdżała do tegoż ogniska, ale na lekcje śpiewu solowego. Była rok starsza ode mnie. I ten śpiew ją wyróżniał. Również chciała zostać aktorką. Złożyła papiery na egzamin do Krakowa, no i wszystko mi zrelacjonowała już po egzaminie. Z jej opowieści wynikało, że na egzaminie z części muzycznej, jako jedyną było słychać jej śpiew zza drzwi sali egzaminacyjnej. A w punktacji ponoć z tej części, nie wiedzieć czemu, ją okroili. Z zadania aktorskiego również była zadowolona, i podobało się członkom komisji, prócz przewodniczącej. Opowiadała mi o tym, jakie „ tyłeczki” paradowały w samych strojach kąpielowych po korytarzu. W skrócie? Była zdegustowana, uważała, że potraktowano ją niesprawiedliwie. 
Pretensje mam do siebie, a raczej miałam, że nie złożyłam tych papierów. Nie przystąpiłam do egzaminu. Nie zobaczyłam na własne oczy jak on wygląda. Bo dzisiaj wiem. I tak robię. I jestem dużo pewniejszą ( siebie) osobą, że tak trzeba. Miałam się przynajmniej przekonać jak wygląda ten egzamin. A nie majaczyć o czymś. Marzyć. A później tak łatwo się poddać. Dodam, że chciałam zdawać do Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie.
Skoro tak tchórzliwie się poddałam, postanowiłam studiować w Krakowie, inny, humanistyczny (w domyśle: pokrewny) kierunek- kulturoznawstwo międzynarodowe. I tak odeszłam od szkoły teatralnej. A życie skierowało wkrótce swe wagony na inne tory- nie miałam możliwości przystąpienia do egzaminu w roku następnym.
Na marginesie dodam, że odpowiedni byłby dla mnie musical. Kocham taniec, lubię śpiewać, no i GRAĆ.
Dzisiaj, po dziesięciu latach, nie roztrząsam przeszłości. Może los się jeszcze do mnie uśmiechnie z teatrem, bądź filmem. Czasem marzenia się jednak spełniają.
Póki co piszę. Z pewnością ta druga pasja, jest łatwiej dostępną. Wystarczy zeszyt, czasem kartka papieru, komputer… I bogata wyobraźnia.


4 komentarze:

Jo pisze...

trzeba wierzyć w siebie i nie żałować, że się czegoś nie zrobiło ;)

Laura Bellini blog pisze...

To podstawa. Bo kto inny uwierzy w nas, kiedy my nie bedziemy w siebie wierzyć?Iśc do przodu, słuchać, co nam podpowiada głos od środka i starać się to realizowac, zeby własnie nie żałowoać. Dzisiaj, juz jutro stanie sie przeszłoscią, więc co zrobimy z tym dzisiejszym dniem? Kazdy powinien odpowiedziec sobie sam na to pytanie.

ewamolik-zygmunt.blogspot.com pisze...

By los uśmiechnął się Lauro, warto zacząć uśmiechać się do niego :)W Instytucie Grotowskiego we Wrocławiu można próbować 'szlifować' swoje przyrodzone talenty, choćby metodą "Voice and Body". Znalazłam cię u holly, cieszę się.

Laura Bellini blog pisze...

Witaj Ewo w moich skromnych progach.Ja tez sie cieszę :-).Dobrze napisalaś o tym losie...Sprawdzę ten Instytut Grotowskiego.Dzięki. Pozdrawiam.