czwartek, 31 stycznia 2013

Dziś są moje urodziny.

   
Dzisiaj kończę 30 lat.

Kiedy byłam dzieckiem, w niedzielę, w koncercie życzeń nieraz słyszałam  tę piosenkę:







"Mamy po dwadzieścia lat, własną miłość, własny świat..."


Pamiętam, że w dniu 20 urodzin przypomniałam sobie tę piosenkę i tańcząc, odśpiewałam ją w kuchni moich rodziców. Wesoła, pełna nadziei i energii.

Od tej chwili mija 10 lat. Dobrze napisane- chwili.
Chwilą również było te 10 lat. Czuję sie tak, jakby to było wczoraj. Widzę siebie w tej kuchni...
Nie mogę uwierzyć w to, że te 10 lat minęło...
Zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że to co mówia starsi ode mnie, to prawda. Życie właśnie tak szybko płynie. Zbyt szybko.

W czasach kiedy młodzi wszystko odkładają na później i później wchodzą w różne życiowe "role", ja już trochę wiele przeszłam i trochę wiele osiągnęłam. Nasuwają mi się na myśl słowa jeszcze innej pioseniki. I muszę chcę je tu przytoczyć:

"Nic nie może przecież wiecznie trwać
Co zesłał los trzeba będzie stracić
Nic nie może przecież wiecznie trwać
Za miłość też przyjdzie kiedyś nam zapłacić"

 Piosena Anny Jantar

I w moim życiu trochę tak było, tylko że odwrotnie.
Najpierw płaciłam, a potem pojawiła się miłość...


Odebralam wiele lekcji, dużo sie nauczyłam, dużo zrobiłam. Wiem, że wszystko jest po coś w ostatecznym rozrachunku.

A ja?
Pisarka od siedmiu boleści- myśle sobie, że taki bagaż doświadczeń jest cenny. Bo trzeba poznać życie i trzeba czuć życie, by móc o nim pisać.

Ach, piszę jakies epitafium chyba, przynajmniej tak to wygląda, jakbym żegnała sie z życiem. :-)
Nic podobnego. Życie jest cenne. Cieszę sie każdym dniem. Doceniam je samo w sobie.

Tylko uderza mnie to, że to już 30!
A ja zatrzymałam się gdzieś na 24 urodzinach. Na tyle się czuję. Ktoś powie- to tylko 6 lat.
Zgoda. Ale obawiam się, że tak samo będę sie czuć przy każdej mijającej dekadzie.

Dotyka mnie ta rocznica, bo ja, najmłodsza z rodzeństwa przekroczyłam ten próg. Siostry nie dowierzają, że Laura, ten dzidziol, jest już 30 -letnią kobietą;-).

    A teraz chwila prawdy. Ta 30 była dla mnie tym magicznym progiem, pod jeszcze jednym względem. Miałam skończyć moją ostatnią książkę, do tych właśnie urodzin. To już 4 lata! Nie udało się.

Łatwo policzyć. Połowę życia temu napisałam pierwszą powieść. I nic w tej materii nie drgnęło. A jest 15 na 15.

Tak sie składa, że jestem ten sam rocznik co Masłowska. Nie porównuję sie do niej, ale odnoszę do jej debiutu w wieku 19 lat. Wtedy to ja myślałam sobie:  "Phi, przecież ja swoją pierwszą książkę napisałam jeszcze wcześniej."
To już inna sprawa, że nic z tym nie zrobiłam. A teraz wydaje mi się ona po prostu książką treningową, ale sam fakt- to pisarstwo już we mnie tkwiło. I ja zdawałam sobie świetnie z tego sprawę.
Później pisałam różne inne rzeczy, ale o tym napiszę w kolejnym poście.

Od 4 lat piszę (przynajmniej w myślach) moją kolejną książkę. I jak widać, zamiast niej piszę bloga.:-)

Wierzę, że właśnie ten blog zdopinguje mnie do pisania, do tego, by nie odpuszczać, rozwijać się i skończyć moją książkę.
Jeszcze rok temu, groziłam sobie palcem, że to ostatni moment, aby sie sprężyć, przysiaść i napisać. Uważałam, że przez ten rok w wersji saute, bez edycji będę w stanie ukończyć moją ostatnią książkę, której roboczy tytuł brzmi:   " Krwawy romans historyczny" vel "Moja ksiażka o Napoleonie".

Ale zpowiada się na to , że na 30 urodziny zafundowałam sobie prezent, w postaci prowadzenia bloga. Wierzę, że pośrednią konsekwencją tego mojego zapału do "wyjścia ze skorupki" będzie ukończenie mojej książki.









poniedziałek, 28 stycznia 2013

Uniwersalne piękno i Himilsbach

Wiem, powinnam przedstawić tutaj swoje teksty, aspirujące do bycia literaturą, zgodnie z zapowiedzią. Jak na razie zbiera mi się na komentowanie. Przez te dwa dni udało mi się trochę zapóźnień czytelniczych nadrobić. Przeczytałam wiele cennych i ciekawych artykułów, i wiele spośród nich chciałabym skomentować.
Niejako zaskoczył mnie i dał do myślenia artykuł, pt: "Duże oko, blada twarz."(WO z 26.01.2013r.)
W skrócie- opisuje on Azjatek ideał piękna oraz ich sposoby na upiększanie siebie.

Z pewnością, ich zdrowy styl życia zasługuje na pochwały, ale zdumiewa mnie w jaki sposób dążą do tego, by sie upodobnić do kobiety rasy białej- "Europejki"- jak podają Chinka i Japonka.
Dziewczyny opowiadają o bardzo powszechnych operacjach powiększania oczu, polegających na dźwiganiu górnej powieki. A jeśli niektórych nie stać na ten luksus, mogą kupić  specjalny klej, który ma utrzymać górną powiekę przez dwanaście godzin. Wszystko po to, by oczy wydawały się większe. Można jeszcze wyćwiczyć specjalny, powiększający makijaż oczu.
No cóż, chyba nie ma co się dziwić… Wystarczy przypatrzeć się japońskim kreskówkom, oczy postaci zajmują przecież połowę twarzy. Karmione tym dzieciaki, w dorosłym życiu dążą do tego, by choć odrobinę zbliżyć się do ideału.
Czy istnieje coś takiego jak uniwersalne piękno?
Jeśli tak, to w Azji przybiera ono formę- białej Europejki z dużymi oczami, dużym biustem.
Toteż, prócz operacji powiększania oczu, są popularne operacje powiększające biust.
Kremy rozjaśniające, wręcz wybielające cerę. Nie sposób wspomnieć w tym miejscu Michaela Jacksona- wręcz karykaturalny przykład pragnienia wybielenia siebie.
U nas słońca mało, ale po drugiej stronie półkuli go nie brak. Japonki, Australijki spacerują pod białymi parasolkami, aby się uchronić od ostrych promieni słonecznych. Kremy przeciwsłoneczne z wysokim filtrem to podstawa.

Ach, ta inność- to obiekt westchnień i ciężkiej pracy. To co nieosiągalne, wydaje się piękne. My zazdrościmy Azjatkom pięknych włosów, one przefarbują się na rudo, by się wyróżnić.
Uderzające jest to pragnienie bycia kimś innym. Dziewczyny stale pracują nad własną atrakcyjnością, nad jej poprawianiem. Każda ma wymagania wobec siebie. Dziewczyny same się dopingują, stawiają wysoko poprzeczkę- nie  ma niezadbanych. Wszystkie się starają. To taki krąg zamknięty. Myślę sobie też, że konkurencja miedzy nimi również jest wielka.

Tak się składa, że mam w rodzinie Azjatkę. To mieszkanka Jawy, żona mojego kuzyna.
Jej zachowanie również potwierdza, jak ważny dla nich jest wygląd. Oto przykład. Będąc w Polsce, przed wyjściem do znajomych, matka zrobiła makijaż pięcioletniej córeczce. Po to, by i tak śliczną dziewczynkę jeszcze upiększyć. Dla nas to był szok.
Innym razem zabroniła dzieciom podawać herbatę. Rozumiem, to prawo rodzica, może decydować co podać dziecku, a czego nie. Domyślam się również, że tam picie herbaty nie jest popularne, bo jest ciepło przez cały rok, pije się wodę, a teina w końcu nie jest podobno zdrowa. Jej troska niejako nie dotyczyła zdrowia, a wyglądu. Najważniejszym argumentem przeciwko piciu herbaty, był fakt, że po niej żółkną zęby…

W Polsce- kraju naturalnie Plemienia Biała Twarz, przez ostatnią dekadę była odwrotna tendencja. Dziewczyny starały się, upodobnić do dziewczyn rodem z latynoskich seriali. Mulatki, czarnulki, bądź blondynki nieomalże o karnacji Halle Berry, polskie Evy Longorie, Angie Cepedy, Jenniferki Lopez. Analogicznie, jak w przypadku Azjatek, które chcą się wybielać, my marzymy… Znowu o tym, co tym razem u nas nie jest dostępne- o ciemnej karnacji. Ale?!

I z tym ludzkość sobie poradziła. Solaria wyrastały jak grzyby po deszczu. Jedne przed drugimi kusiły nowymi lampami. A to pojawiły się solaria natryskowe. A to nielegalne, ale dostępne w sieci zastrzyki z pigmentem. Słowem od jedzenia marchewki i picia soków marchewkowych zaczynając, na zastrzykach kończąc.
Jednak trochę się już wyedukowałyśmy. Wiemy, że to nie jest za zdrowe. Już nie biegamy pod lampy, a do drogerii, gdzie mamy całą gamę samoopalaczy. Przemysł zajmujący się „produkcją mulatek” na pewno ma się w Polsce dobrze.

Dlaczego tak trudno przychodzi akceptacja siebie?


                                                         

Na koniec, w zupełnie innym tonie; jako wisienkę na torcie, chcę przytoczyć anegdotę o Janie Himilsbachu. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałam. Również dotarłam do niej poprzez czytanie gazet.:-)
Wywiad z Jerzym Stuhrem w świątecznym (czyt. weekendowym) wydaniu GW(18-19.01.2013r.).
Stuhr użył jej jako porównania do swojej sytuacji, w latach szału obławy listy Wildsteina- ale po szczegóły odsyłam do GW. Tymczasem napawam się sama anegdotą o Himilsbachu…

Cytuję za Jerzym Stuhrem:

„Zaproponowano mu kiedyś rolę w zachodnim filmie granym po angielsku. Gaża, sława, Hollywood, a Himilsbach odmówił. Pytają więc dlaczego. A on odpowiada: „ Nauczę się angielskiego, oni wezmą kogoś innego i zostanę z tym angielskim jak jakiś chuj”.”

czwartek, 24 stycznia 2013






   " Życie jest piękne, ale życie wewnętrzne jeszcze piękniejsze."
                           
                                                                          Laura Bellini




   

środa, 23 stycznia 2013

Waga średnia


Bardzo dużo ostatnio się mówi o modzie na pin- up girls i burleskę.
Trend w ubiorze, fryzurach jest zauważalny od dawna. I trzeba przyznać, jest to temat wdzięczny. Krągłe biodra. Krągłe biusty. Koronkowa bielizna. Fikuśne gorsety. Ponętna czerwona szminka na ustach. Grzywki zwinięte w lok, włosy w fale. I wiele wariacji na ten temat.
Wyjątkowo ładnie, prezentują się takie kociaki naszkicowane, których rysunki okraszają np. kalendarze.
W Polsce, objawem tego zainteresowania, mody, jest Betty Q, której pseudonim jest inspirowany najwyraźniej Bettie Page- miss pin- up girls z 1955 roku, jednej z ikon tego stylu. Swoją drogą ciekawie jej się losy potoczyły. Można kupić biografie o Page, ale z tego co wiem, tylko w języku angielskim.
W prasie ostatnio o burlesce i korzyściach z niej płynących, w najnowszej Pani w swym felietonie pisze  Sylwia Chutnik. Również Dziennik Zachodni z dnia 18.01.2013 roku ma na ten temat artykuł. Opisano tam m.in. fenomen Betty Q  i jej zespołu.
W odniesieniu do DZ, drażni mnie przeciwstawianie wychudzonych modelek, anorektyczek- osobom z nadwagą. Nie bójmy się tego tak nazwać. Piszą o Betty Q jak o prawdziwej kobiecie. I nie wątpię w to, że nią jest. Ale nie jedyną…
Nie zapominajmy o tym, że pomiędzy rozmiarem 34-36 a 48-50, są jeszcze dziewczyny pośrodku, tzn. nie nazwiemy ich chudymi bądź szczupłymi ani z kolei grubymi, puszystymi- wprost z nadwagą, bądź otyłymi. A zwyczajnymi, normalnymi, z d r o w y m i. Mają biodra i biust, ale do tego zgrabne nogi, ramiona, talię. Zdrowe ciało- a nie z poważną nadwagą. Niezdrową przecież.
Tak choćby nie było innej alternatywy, tylko: chude-grube.
                Statystyki alarmują, że w Polsce przybywa dzieci otyłych, dzieci chorych na cukrzycę. Takich „batonikowych” czy „z szkolnych automatów” otyłości jest coraz więcej. Nie dziwmy się więc, że wokół nas tych grubszych będzie się pojawiało coraz więcej, tak jak w państwach wysoko uprzemysłowionych, np. USA. Z tą zmianą NAS SAMYCH przesuwają się normy, postrzeganie nas samych. Być może powstanie nowy, niepisany kanon urody.
 Na ulicach pojawiają się większe rozmiary, w sklepach analogicznie też. To co kiedyś uważano za nadwagę, dziś nie jest już tak powszechnie odbierane.
Bynajmniej nie nastaję na osoby grubsze. Świat jest kolorowy, piękny i różnorodny. Zauważmy, że można zaobserwować pewne typy, np. osoby bardzo szczupłe- często cholerycy, osoby przy tuszy-jowialne, z rubasznym poczuciem humoru. I zawsze po prostu będą tacy i tacy.
Nie odmawiam też urody, czy walorów jednym czy drugim. Każdy człowiek jest indywidualnością. Ma swoje atuty. Charakter. Ten ostatni tak naprawdę, nieraz jest tym pięknem, płynącym od środka, które całkowicie zmienia odbiór danej osoby.
                Chodzi mi o nasze zdrowie. O prawdę. Nie dajmy się zwariować i w imię poprawności politycznej, nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu. Nadwaga to nadwaga. Otyłość to otyłość. I to nie jest zdrowe dla nas. Trzeba starać się z tym walczyć. Nie dyskryminować. Nie! A edukować, tłumaczyć, powtarzać, że nadwaga jest niezdrowa, skraca nam życie, jest przyczyną wielu chorób na czele ze wspomnianą wcześniej cukrzycą i chorobami krążenia.
Wracając do burleski. Chwała jej za to doznawanie i cieszenie się kobiecością.
Popatrzmy na zdjęcia Bettie Page. Jest bardzo zgrabną, zwyczajną dziewczyną. Nie odchudzonym i przetrenowanym cyborgiem ani też modelką w rozmiarze XXL wciśniętą w gorset. Taką, jakich najwięcej wokół nas. Taką jak Ty i Ty…
Muszę jeszcze stanąć w obronie dziewczyn szczupłych. I tych bardzo szczupłych też. To nie jest tak, że się katują dietami. Niektóre  pewnie tak, np. chcąc się utrzymać w zawodzie modelki o rozmiarze 34, a akurat nie mając takich naturalnych predyspozycji, muszą prowadzić dietę. Niejako z autopsji wiem, że niektórzy  całkiem zwyczajnie taki rozmiar posiadają, przy normalnym, zdrowym apetycie. Więcej. Nie mogą przytyć.
 Mam trzy siostry. Każda z nas jest inna. Jedna z nich ma rozmiar 34, a czasem nawet poniżej. Najmniejszy rozmiar pończoch spływa jej po nogach. Odżywia się normalnie, jemy podobne porcje. Nigdy nie stosowała jakichś diet.
Konkluzja?
Nasuwa się sama. Jesteśmy różni. Nie jestem genetykiem i może się powtarzam, ale mam ochotę użyć takiego określenia, że każdy ma gdzieś w sobie zapisany swój „genotyp”- i po prostu jest taki, jakim ma być.
Inną kwestią są błędy i złe nawyki żywieniowe, niewiedza, i ignorancja. Niektórzy zamiast zróżnicowanej diety, jedzą na okrągło to samo, wybierają suplementy diety, syntetyczne witaminy. Ale to już inny temat.
                Chciałabym, ażeby artykuły nie reprezentowały tak skrajnych postaw: pochwała grubych kontra wychudzone anorektyczki. Szczupłe dziewczyny to nie jest nic dziwnego i nienormalnego oraz to nie są synonimy chudych anorektyczek. I odwrotnie.
Nie traktujmy ich tak. My grubsze. Czy to zawiść?
A te wszystkie dziewczyny pośrodku, nie równają się grubsze, otyłe.
Brakuje złotego środka.


                          Chude anorektyczki =/= szczupłe dziewczyny
                           Zdrowe dziewczyny =/= otyłe dziewczyny
                           Piękne dziewczyny = wszystkie dziewczyny J

piątek, 18 stycznia 2013


Hej!
Zawsze zastanawiałam się jak to jest, kiedy zupełnie beztrosko daje się upust swojej wielkiej złości, tłukąc talerze, szklanki, etc. Zazwyczaj trzymamy swoje nerwy na wodzy. Tłumimy złość, agresję w sobie. Przecież jesteśmy kulturalnymi, wykształconymi, pełnymi ogłady ludźmi…
                Wielokrotnie miałam ochotę tak rzucić talerzem o ścianę. Tym, co mnie powstrzymywało, było poczucie, że to JA (nikt inny), JA SAMA będę musiała to sprzątać. Działało bez pudła. Rozważałam możliwość  zakupu  worka bokserskiego, który w podobnych sytuacjach byłby niezawodny, ale problemy natury technicznej- gdzie go powiesić  i jak go przymocować-  oddalały tę możliwość.
Fajnie by było tak z całym arsenałem nagromadzonej złości zasadzić się na ten worek: prawy sierpowy, kopy  jak w kickboxingu, rach- ciach,… I przeciwnik pokonany. Złość uchodzi z nas jak powietrze z kapcia przygodnie złapanego na szosie.
To jeszcze przede mną, może kiedyś go kupię.
                Następnym pomysłem było wykrzyczenie złości. Krzyk głosem wydobywającym się tak gdzieś z wnętrza. Krzyk pełen emocji i o wysokiej częstotliwości… Tylko co na to sąsiedzi? Z dołu i z góry? Jeszcze by zadzwonili na policję i co ja wtedy miałabym począć? Musiałabym składać fałszywe zeznania, że zobaczyłam na moim łóżku czarną wdowę ewentualnie tarantulę na balkonie… Brrr…
                Byłoby to jedyne godne wyjście z tej sytuacji. Póki co nie krzyczę, a śpiewam, co ma działanie terapeutyczne. Pracująca przepona niesamowicie potrafi dotlenić, dzięki czemu endorfiny pną się do góry jak słupek rtęci w termometrze przy gorączce.  
                Całkiem niedawno miałam sposobność być w tak wszechogarniającej  nie złości, a wściekłości, a że nikogo nie było w domu, postanowiłam dać sobie ten upust i sprawdzić,  jak to jest. Stłukłam pół tuzina talerzy z kompletu. Uważałam tylko na to, żeby odpryski nie trafiły w oko (polecam założenie okularów przeciwsłonecznych).Podziałało. Poczułam ulgę.
                Po tym wielkim, afektownym tłuczeniu szkła poszłam na spacer, aby się wyciszyć. Po powrocie zastałam nadal ten sam niebezpieczny bałagan czekający na mnie. Nie zmalał ani o jotę. Musiałam sprzątać- najpierw miotła i szufelka, potem odkurzacz.
                Jeszcze przez tydzień po zajściu uważałam na to, by się nie zapomnieć i nie wejść do kuchni boso, aby przypadkiem nie trafić na szklany, podstępnie zapomniany odprysk. Ale polecam Wam bardzo…
Jak będę w supermarkecie, muszę się zaopatrzyć w najtańsze, najpodlejszego gatunku talerze, bo tych z kompletu tak jakoś troszkę szkoda…

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Witam wszystkich gorąco w ten mroźny styczniowy dzień!

Oto postanowiłam wyjść z własnej skorupki i dzielić się sobą, strumieniem świadomości płynącym ze mnie ze światem. Mam nadzieję, że świat przyjmie go przychylnie.
Towarzyszy mi miłe oczekiwanie i ufność, że ten blog będzie dobrym początkiem.
Zapytacie pewnie początkiem czego?
A ja odpowiem- początkiem mojego rozwoju, pracy nad sobą, samorealizacji, dyscypliny, pracy nad warsztatem (mam nadzieję nie tylko językowym).Pragnę pokornie zetknąć się z ocenami- zarówno krytyką, jak i wyrazami uznania, jeśli na takowe zasłużę.
A może ten blog przyczyni się do weryfikacji moich własnych wyobrażeń o sobie. Cóż, przekonam się. Myślę sobie, że koniec z pisaniem do szuflady.
Ale ten blog będzie nie tylko o pisaniu i książkach. Będzie bardzo rozmaity. Chcę się tutaj dzielić własnymi  przemyśleniami, spostrzeżeniami, komentarzami. Pisać o zainteresowaniach- literaturze, muzyce, filmie, życiu w Polsce, własnym stylu życia. Na blogu powinny pojawiać się z czasem również kulinaria; przepisy- wiele mojego autorstwa.
A może się odważę wkleić kilka wierszy…, fragmenty książek , które napisałam  i którą aktualnie piszę. Będzie to trochę pamiętnik… Świadectwo moich myśli. Taki blog- dziwadło.
Hm…, ostateczny jego kształt wyłoni się sam z mojej pracy. Mam kilka planów i zamiarów, na ile uda mi się je zrealizować, na tyle będą je mogli państwo poczytać, a może i pooglądać.
                Dlatego nie będę już państwu obiecywać zbyt wiele. Przekonajmy  się sami, co z tego wyniknie.
                Serdecznie zapraszam do częstych odwiedzin!
Laura Bellini